Po dłuższej nieobecności ciężko napisać pierwsze zdanie…
Kilka już zostało skasowanych, dlatego nie będzie mądrego wstępu.
Ostatnio kupiłam zupełnym przypadkiem dwa koszyki właśnie z
myślą o ustawieniu ich na witrynie w przedpokoju. Były w idealnym kolorze,
jedynie musiałam pozbyć się materiałowego wypełnienia w okropnym kolorze. A wśród
nich zakup, któremu nie mogłam się oprzeć i który jest dowodem na to, jak trudno powstrzymać się przed tak wczesnymi zakupami o bożonarodzeniowym charakterze. Właśnie dlatego
lampion narazie stoi wysoko, by nie przyciągać spojrzeń i nie psuć świątecznej
atmosfery niepotrzebnym falstartem.
Wewnątrz witrynki też pojawiają się nowe drobiazgi. Tym
razem swoje miejsce znalazły jedne z moich ulubionych zdjęć. Dobrze im tutaj.
Kropką „nad i” w przedpokoju były bakelitowe włączniki
światła, które wylicytował Mąż za grosze. Mają one swój urok i w naszym kamienicznym
mieszkanku po prostu musiały się pojawić. Są to autentyki sprzed lat, ale w
pełni sprawne i o wiele tańsze od współczesnych wyrobów, które są nimi
inspirowane.
Post bardzo mi się rozrasta, więc pokażę jeszcze tylko jedną
z przyczyn mojej nieobecności w blogowym świecie. Zawzięłam się w sobie i postanowiłam dokończyć
projekt, który rozpoczęłam trzy lata temu. Jest to haftowany kalendarz
adwentowy. Pochłaniał każdą wolną chwilkę, a że jest bardzo pracochłonny, to
poświęciłam mu naprawdę sporo czasu. Pod koniec byłam już nim bardzo zmęczona,
ale wizja uśmiechniętej Adki, która wyjmuje z niego drobiazgi,motywowała mnie
do działania.
Wszystkie hafty są już gotowe, pozostało mi jeszcze kilka
woreczków do zszycia, ale to już drobiazg w porównaniu z tym ogromem pracy, który wykonałam - taka
jestem chwalipięta, ale duma mnie rozpiera, że wreszcie to wyhaftowałam :)
Wśród domowych drobiazgów pojawiła się druciana patera,
która ma w sobie sporo uroku.
Ostatnio bardzo narzekałam na jesienną aurę, ale moje podejście
zupełnie odmieniły te widoki. Od kilku tygodni na mojej codziennej drodze do
pracy odbywa się remont i chcąc ominąć korki, jeżdżę właśnie tą drogą przez las.
Ma w sobie tyle uroku, że nie złoszczę
się na te prace drogowe. Choć muszę przyznać, że to tylko tak niepozornie
wygląda, bo bliżej jej do „road to hell” niż do niewinnej parkowej alei. Jest
wąska, ciasno obsadzona drzewami, a po obu jej stronach jest wysokie, strome
osuwisko. Taka przejażdżka ( zwłaszcza rano, kiedy człowiek spieszy się do pracy,
a tam ruch jak na Marszałkowskiej ) gwarantuje sporą dawkę adrenaliny. Ale ta
atmosfera nastraja pozytywnie od rana.
Pozdrawiam!